Podróżować w dzisiejszych czasach samolotem, niezależnie od tego, jaką linią lotniczą, niezależnie od celu podróży, oznacza, że człowiek przez cały czas trwania lotu jest traktowany jak kawał gówna. Skuleni w śmiesznie małej przestrzeni, z której trudno się wydostać, nie przeszkadzając sąsiadom siedzącym w tym samym rzędzie foteli, od razu słyszymy serię zakazów wydawanych przez stewardesy z przyklejonymi do ust fałszywymi uśmiechami. Gdy tylko wchodzimy na pokład samolotu, natychmiast zabierają nam wszystkie rzeczy i zamykają w schowku na bagaże – do którego, aż do lądowania, nie można mieć pod żadnym pozorem dostępu. Przez cały lot wymyślają najrozmaitsze szykany, uniemożliwiając wszelki ruch i w ogóle jakąkolwiek aktywność, poza tymi, które przewiduje ściśle określony, dość ubogi repertuar: degustacja napojów gazowanych, amerykańskie filmy na wideo, zakupy produktów po cenach wolnocłowych. Ciągłe poczucie niebezpieczeństwa, podsycane obrazami katastrof lotniczych, jakimi żywi się nasza wyobraźnia, narzucony bezruch w ograniczonej przestrzeni wywołują stres tak gwałtowny, że podczas dłuższych rejsów zdarzają się zgony na atak serca. Obsługa samolotu stara się za wszelką cenę zwiększyć ów stres, zabraniając zwalczać go tradycyjnymi metodami. Pozbawieni papierosów i lektury pasażerowie coraz częściej pozbawiani są również alkoholu. Chwała Bogu, te cholerne stewardesy nie przeprowadzają jeszcze rewizji osobistej. Jako doświadczony pasażer, uzbroiłem się w niewielki neseserek, gdzie miałem wszystko, co pozwala człowiekowi przeżyć: kilka dwudziestojednogramowych plasterków z nikotyną Nicopatch, środki nasenne, buteleczkę southern comfort. Zapadłem w niezdrowy sen w momencie, gdy przelatywaliśmy nad byłą NRD.
Platforma